Wśród Libańczyków od lat krąży powiedzenie, że kraj ten został stworzony przez Boga na podobieństwo raju. To niewielkie państwo, o wielkości województwa Świętokrzyskiego, ma wszystko, czego pragną turyści i czego potrzebują do życia mieszkańcy. Są tu piękne plaże z turkusową wodą Morza Śródziemnego, rozbijającą się w spektakularny sposób o skały nabrzeża, malownicze góry, urodzajna gleba i ludzie o niezwykłej, przyciągającej wzrok urodzie. Lecz – jak mówi dalsza część powiedzenia – gdy Bóg spojrzał na to, co stworzył, uświadomił sobie, że raj zarezerwowany jest dla wyłącznie życia pozaziemskiego. I wtedy stworzył sąsiadów Libanu.

Powiedzeniu nie da się zaprzeczyć, bowiem historia Libanu to zapis wielu konfliktów, które na przestrzeni lat nieustannie spychają kraj w ruinę. Ruinę, obecnie dodatkowo dobitą pandemią koronawirusa i ubiegłorocznym wybuchem magazynu portowego, składującego w nieodpowiednich warunkach blisko 3 tys. ton saletry amonowej. Jeszcze przed wybuchem Libańczycy cierpieli z powodu pogłębiającej się zapaści finansowej kraju, szalejącej inflacji, dewaluacji waluty, gwałtownego wzrostu wskaźników ubóstwa, braku bezpieczeństwa żywnościowego i energetycznego. Obecnie, ponad pół roku od eksplozji, która była socjalnym i społecznym gwoździem do trumny, ulice Bejrutu nadal nie zostały uprzątnięte, w wielu miejscach nie działa sygnalizacja świetlna, a gdzieniegdzie można zaobserwować gigantyczne plakaty ministerstwa zdrowia, przestrzegające mieszkańców przed plagą robactwa. Słynnego bogactwa klasy zamożnej zaś nie widać na ulicach.

Im dalej na północ kraju tym zresztą biedniej. Choć oficjalnie bezrobocie w Libanie przekroczyło 35 proc., w biedzie żyje tu przynajmniej połowa społeczeństwa, a nie można zapominać, że kraj ten jest także azylem dla wielu uchodźców syryjskich, których warunki życiowe są często poniżej najniższych standardów. Gdyby nie pomoc humanitarna – w tym polskiego ośrodka fundacji non-profit PCPM, wielu osobom nie udałoby się przetrwać obecnej zimy. Bez wątpienia, Liban obecnie mierzy się z największym kryzysem gospodarczym, ale też i humanitarnym od czasów wojny domowej w latach 1975-1990. Trudno więc winić Libańczyków, że zamiast mobilizować siły do zmian politycznych, spieszą się znaleźć wyjście z trudnej sytuacji swojego niegdyś pięknego, ale pozornie skazanego na współczesną zagładę kraju. Podczas rozmów z młodymi ludźmi, wiele razy pada podobne pragnienie – opuścić ten kraj, aby w końcu żyć godnie.
Jak Feniks z popiołów?
Jeszcze na długo przed upadkiem Imperium Osmańskiego, Liban odgrywał ważną rolę na scenie arabskiej. Chrześcijanie libańscy, często w sojuszu z muzułmanami, wspólnie dążyli do panarabskiego odrodzenia, a zawarty pakt narodowy w 1943 r., sprawił, że kraj ten wielokrotnie zdolny był do odrodzenia niczym mityczny Feniks z popiołów.

Zgodnie z ów paktem prezydent musi być chrześcijaninem maronitą, premier muzułmaninem sunnickim, a przewodniczący parlamentu szyickim muzułmaninem. To jednak tylko teoria, gdyż Liban od lat jest sceną brutalnych rozgrywek politycznych, przy stopniowo rosnącym udziale Hezbollahu. Jakby tego było mało, praktycznie przez cały czas trwania wojny domowej zarówno Saudyjczycy, Syryjczycy, Irakijczycy, Libijczycy, jak i Irańczycy i Izraelczycy wykorzystywali Bejrut jako miejsce do niewerbalnej komunikacji ze sobą… za pomocą samochodów pułapek wysadzanych przez zamachowców, które dodatkowo ciągały za sobą śmierć kolejnych przypadkowych ludzi. To, co dla jednych było Paryżem Bliskiego Wschodu, dla innych było adresem śmierci.
Na nic zdały się też pomocne dłonie zachodnich potęg m.in. z USA i z Francji. W latach 80., gdy gwar modnego bulwaru w Bejrucie i kawiarni w paryskim stylu kusił przyjezdnych ze wszystkich stron świata, co jakiś czas dało się usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła, tak charakterystyczny dla ulicznych porachunków. Ale nawet głośne generatory prądu, czy obecne w całym świecie arabskim nieustanne trąbienie na siebie kierowców zatłoczonych ulic, nie stłumił zamachu bombowego, który dokonał egzekucji 241 amerykańskich marines i 58 żołnierzy Legii Cudzoziemskiej w 1983 roku, dokonanej przez Hezbollah.

Ale to nie jedyny zamach, jaki odcisnął piętno na Libańczykach. W 1989 roku, od bomby podłożonej w samochodzie, zginął prezydent elekt Rene Mouawad, który był nadzieją na zjednoczenie Libanu pod koniec wojny domowej. Kiedy w 1990 r. wydawało się, że broń na dobre ucichła i to już koniec apokaliptycznej wizji przyszłości Libanu, wiele bojówek konflikt przeniosło panowanie terytorialne, a konkretnie na kontrolę portów. W Bejrucie wówczas odbudowano główny port, który szybko stał się najbardziej ruchliwym portem we wschodniej części Morza Śródziemnego i miał na celu przekształcenie Bejrutu w prężny rynek transportowo-usługowy na Bliskim Wschodzie i stanie się bramą do krajów Lewantu. Za projekt odpowiedzialny był Rafik al-Hariri, sunnicki przywódca wspierany przez Europę i Zatokę Perską, a także wizjoner, multimilioner, przedsiębiorca budowlany, a w końcu i premier Libanu w latach 1992-98 oraz 2000-2004.

Hariri wspierał wiele inwestycji. Jego wizja nie pasowała jednak do feudalnego wzorca dynastii terrorystycznych dominujących w polityce. 14 lutego 2005 poniósł tego konsekwencje w największym wymiarze, ginąc w zamachu, prawdopodobnie na zlecenie Syrii i Iranu. Po kontrolowanym obecnie przez Hezbollah porcie w Bejrucie jego autorstwa, dziś już też pozostały zgliszcza.

Pogłębiający się kryzys
Kolejne lata tylko pogłębiały kryzys tego kraju. Przed sierpniowym wybuchem w Bejrucie, Liban znajdował się w impasie. W marcu ubiegłego roku, czyli blisko pół roku przed katastrofą, kraj po raz pierwszy w swojej historii ogłosił, że nie jest w stanie spłacić swoich długów. Według agencji ratingowej Standard and Poor’s zadłużenie Libanu wynosi 92 mld dolarów, co stanowi prawie 170 procent produktu krajowego brutto i jest jednym z najwyższych wskaźników zadłużenia na świecie. W maju 2020 r. Liban rozpoczął wprawdzie negocjacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, aby wypracować plan pomocy w ramach przyjętego przez rząd planu ratunkowego dla gospodarki, ale rozmowy utknęły w martwym punkcie. Pandemia COVID-19 zaś pogłębiła kryzys. Jednak cios, jakim był wybuch magazynu z saletrą amonową był niczym gwóźdź do trumny.

Eksplozja bez wątpienia doprowadziła tu do klęski żywiołowej w nieludzkim wymiarze, ale także popchnęła cały kraj do bankructwa, jeszcze głębszego kryzysu walutowego, fiskalnego i bankowego, masowych upadłości przedsiębiorstw i licznej utraty miejsc pracy. Choć teoretycznie taka katastrofa mogła się zdarzyć nawet w najlepiej zarządzanych krajach, to jednak biorąc pod uwagę wpływy Hezbollahu, oraz fakt, że piekielnie wybuchowa saletra od lat składowana była w sposób ogromnie prowizoryczny i nieodpowiedzialny, zdają się odzwierciedlać ten sam rodzaj niewłaściwego zarządzania, korupcji i niekompetencji, które w efekcie doprowadziły Liban do obecnego stanu. Bo jak inaczej wyjaśnić przechowywanie w rzeczywistości tykającej bomby tuż obok serca Bejrutu?
Wybuch, który zgasił serca Libańczyków
Szacuje się, że w eksplozji zginęło ponad 200 osób, ponad 5 tys. zostało rannych, a blisko 300 tys. mieszkańców zostało bez dachu nad głową. Wybuch ponadto zniszczył jeden z głównych szpitali w mieście i uszkodził wiele innych placówek służby zdrowia, zmuszając pacjentów do ewakuacji i tworząc jeszcze zapotrzebowanie na łóżka w innych pobliskich placówkach. Z powodu koronawirusa brakowało też niektórych środków medycznych. Do akcji ruszyli więc wszyscy, łącząc międzynarodowe siły. Ci, którzy mogli, sprzątali ulice, inni dołączali do ochotniczych jednostek straży pożarnej, a jeszcze inni udzielali niezbędnej pomocy medycznej. Bardzo ważną rolę odegrały wówczas fundacje pomocy humanitarnej. W tym polscy specjaliści z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, organizacji non-profit, która jako jedyna polska fundacja ma stałą i zarejestrowaną misję w Libanie.
– Po tragicznym wybuchu natychmiast udzieliliśmy błyskawicznej pomocy humanitarnej i ratunkowej, która finansowana była przez darczyńców z Polski oraz z USA. Ratownicy PCPM przyjmowali pacjentów na ulicach Bejrutu – w klinice mobilnej, bo w szpitalach brakowało miejsca, część z nich (w wyniku zniszczeń po wybuchu) była niedostępna. Połowa rannych wymagała zabiegów chirurgicznych, od szycia ran po skomplikowane operacje. Tylko 20 proc. ludzi nie potrzebowało interwencji chirurgicznej, a 30 proc. to były przypadki, które wymagały przekazania do bardziej specjalistycznych placówek – mówi Michał Madeyski, koordynator Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM.
Na wezwanie Światowej Organizacji Zdrowia polscy ratownicy z PCPM przez miesiąc pracowali w różnych częściach Libanu: w szpitalach w Bejrucie, szpitalu w Trypolisie i Halbie. Sytuacja placówek medycznych w rejonie Bejrutu i Trypolisu była szczególnie trudna przez wzgląd na to, że w wyniku wybuchu trzy szpitale przestały funkcjonować, a w związku z tym pacjenci z tych szpitali musieli zostać przeniesieni do innych jednostek i placówek w rejonie. To automatycznie uszczupliło zasoby szpitali, jeśli chodzi o wolne łóżka, szczególnie te na intensywnej terapii. Ale to również spowodowało to nagły przyrost potwierdzonych przypadków osób chorych na COVID-19. Szybką reakcję zespołu PCPM na wzrastającą liczbę zakażeń koronawirusem finansowo wsparła wówczas m.in. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP. W kilka tygodni po wybuchu PCPM podpisało ponad 800 kontraktów z rodzinami, które straciły wszystko w wyniku tragedii. Codziennie podpisywanych jest mniej więcej 250 kontraktów, dzięki czemu obecnie, co miesiąc każda rodzina dostaje 780 tys. funtów libańskich, co stanowi mniej więcej równowartość ponad 500 zł. Projekt jest realizowany we współpracy z UN-Habitat ze środków Central Emergency Response Fund. A pomoc jest nieoceniona, bo mimo upływu pół roku od tragedii, strefa zero wciąż nosi widoczne ślady eksplozji. Niektóre domy nadal nie mają okien. Za serce chwytają również wszechobecne w Bejrucie figurki Matki Boskiej czy św. Charbela, te w ground zero często roztrzaskane, w kawałkach. Podobnie jak psychika mieszkańców.
Katastrofa portowa, której można było zapobiec, odzwierciedla te same złe rządy, które postawiły gospodarkę w stanie kryzysu. Dziś, obraz tragedii w te kilka miesięcy po eksplozji nie zmienił się wiele. Powykrzywiane od siły wybuchu blachy kontenerów portowych, zawalone konstrukcje, szyby bez okien, opustoszałe budynki i pozostałość po dawnej świetności tego miasta to tylko kolejne cierpienia, które dotykają poranione dusze i psychikę Libańczyków. Trudno jest nie patrzeć na obraz Bejrutu przez pryzmat ofiar śmiertelnych, które prawdopodobnie nadal leżą jeszcze pod nieuprzątniętymi gruzami. Tam, gdzie kiedyś cieszyły oko bogactwa zabytkowych starych domów, minipałaców w chrześcijańskich dzielnicach, rezydencji z epoki osmańskiej czy też francuskiego mandatu, dziś znaleźć można resztki codzienności, jaką wiodły tu ofiary przed eksplozją. Dziecięce lalki z urwaną głową, czy śpioszki wystające spod gruzu, leżące tuż obok słuchawki od telefonu stacjonarnego czy fragmentu ściennego arrasu, przypominają o życiu, które się skończyło. W dosłownym wymiarze oraz traumie, z jaką żyją ci, którzy ocaleli, nierzadko leżąc pod gruzami po kilkanaście godzin.
Pociągnięcie do odpowiedzialności winnych nic jednak nie zmieni. Nie wróci życia, domów ani miejsc pracy, czy słynnego ducha, jakim jeszcze do niedawna cieszył się Bejrut. Dziś, odwiedzając to miasto nie zakosztujemy słynnego życia nocnego. Nie dlatego, że panuje pandemia koronawirusa, ale dlatego, że większość popularnych miejsc została zmieciona wraz z wybuchem. Czy uda się to odbudować? Pytanie wydaje się być retoryczne, biorąc pod uwagę, że w Libanie obecnie toczy się walka o byt, a nie o tak przyziemne sprawy, jak życie nocne. Eksplozja istotnie zniszczyła infrastrukturę, na odbudowanie której brakuje środków. Ale brak portu to nie tylko deficyt licznych miejsc pracy. To także brak możliwości dostawy leków i żywności, zwłaszcza, że krajowa produkcja jest w stanie pokryć jedynie 20 proc. zapotrzebowania, reszta pochodziła z importu. Co więcej – eksplozja naruszyła zbiorniki, w których przechowywano nawet 85 proc. krajowych zapasów zboża. Dlatego sytuacja w Libanie jest aż tak dramatyczna. Pandemia w dodatku istotnie wpłynęła na turystykę, więc przywrócenie Bejrutu z dawnych dni, nie wydaje się być priorytetem. Sytuacja jest też na tyle trudna, że pracownicy fundacji non-profit, gdy tylko pojawiają się na ulicy, zaczepiani są przez zdesperowanych ludzi, którzy nadal szukają jakiejkolwiek formy pomocy. Dla specjalistów polskiego PCPM, taka sytuacja to już codzienność. Ludzie nieustannie pytają ich o możliwość pracy lub warunki, jakie muszą spełnić, aby otrzymać pomoc w postaci dopłaty do czynszu.
Tragedia, która nadal boli
Nie wszyscy chcą wracać pamięcią do tego, co się stało. Nic dziwnego. W kraju tak dotkliwie doświadczonym wojną i licznymi zamachami, codzienność jest na wagę złota. Nada, emerytowana nauczycielka, w dniu wybuchu przebywała w swoim domu, który od miejsca katastrofy znajduje się zaledwie 500 metrów. Nada jest filigranową kobietą z jasnymi włosami i dużymi orzechowymi oczami. W kamienicy mieszka wraz ze swoim synem. Pokazuje mi pamiątki po zmarłym mężu i z chęcią opowiada płynnym francuskim o trudach życia w Bejrucie. Gdy pytam ją, co pamięta z momentu samego wybuchu, jej oczy robią się jeszcze większe i szkliste. Nerwowo wyjmuje telefon, który nadal ma roztrzaskany siłą uderzenia ekran i pokazuje mi film nagrany tuż po wybuchu.
Na ścianach – dziś odbudowanych dzięki wsparciu Polaków z PCPM – widać liczne ślady krwi. Nada po arabsku wzywa na filmie najświętszą dziewicę i szuka w gruzach swojego syna. Kadry wyglądają jak amerykański film z efektami specjalnymi. Tyle, że to nie był film, a mieszkańcy Bejrutu do dziś czekają na upragniony katharsis. Bo otrząsnąć się z tego nie jest łatwo. Czterdziestoletni Isam patrzy bez namysłu w podłogę, gdy pytam go, ile pamięta z momentu wybuchu.

Dom Isama znajdował się niemal kilometr od magazynu z saletrą. Znajdował się, bo dziś zabytkowa kamienica, gdzie mieściło się jego mieszkanie jest jedynie nieuprzątniętym gruzem. Isam nie chce rozmawiać o tym, co się stało, nie chce tego pamiętać, bo pod gruzami spędził aż 17 godzin i 20 minut. Jego nogę przygniótł ciężki głaz i dziś mężczyzna ma problem z chodzeniem. Miał jednak wiele szczęścia, bo jego brat, będący z nim w jednym pokoju, stracił życie. Isam z trudem powstrzymuje łzy, pokazując ich wspólne zdjęcie, zrobione na kilka tygodni przed katastrofą. Mimo maski chirurgicznej na twarzy, bez problemu dostrzec można, że mężczyzna ze zdjęcia i mój rozmówca, to już nie ta sama osoba. Isam mieszka w wynajętym mieszkaniu razem z innymi ofiarami wybuchu, również dzięki pomocy PCPM. Mieszkanie mieści się niedaleko ruin, które niegdyś były jego domem. W pobliżu była też restauracja, którą prowadził. Miał klientów, bo tuż obok mieści się kilkunastopiętrowy hotel. Obecne ruina bez szyb. Podobnie jak restauracja Isama i pobliskie budynki, które przetrwały. W niektórych z nich pracują robotnicy, na innych wiszą duże proporce z napisem “zostajemy”. Skala wyzwania, jakim jest odbudowa Bejrutu, jest wręcz zniechęcająca, biorąc pod uwagę poziom zniszczeń w domach i w infrastrukturze oraz leżące u ich podstaw ubóstwo i kryzys gospodarczy. Do pomocy niechętnie też skłaniają się światowe firmy i korporacje, dla których nie jest to aż tak medialny i atrakcyjny obecnie cel działań CSR. Eksplozja w Bejrucie nasiliła jednak w kraju kryzys humanitarny, zwłaszcza że usługi portu w Bejrucie na dostarczanie produktów najpilniejszych potrzeb musiał przejąć na siebie mniejszy port w Trypolisie na północy kraju, który oddalony jest o blisko 1,5 godziny od Bejrutu i słynie z licznych wpływów przemytników.
Ubogi dom dla uchodźców z Syrii
Przejeżdżając przez Trypolis, widać, że im dalej na północ Libanu, tym biedniej. Ciężko jest powstrzymać się również od porównań do polskich standardów życia w dużych miastach, które w tym przypadku są rażąco dysproporcjonalne. Stare, zniszczone samochody, budynki mieszkalne, z których zwisają setki źle zabezpieczonych kabli elektrycznych to tylko jeden z powtarzających się obrazów.

Samochodów zaś mniej jest na północy kraju, w Al Qoubaiyatcie – z prostych przyczyn – ludzi nie stać tu na paliwo, a co dopiero na sprawny samochód. Biorąc pod uwagę częste braki w dopływie prądu, wiele ulic nie ma oświetlenia i dochodzi tu do licznych i często tragicznych potrąceń pieszych. Licznych, bo innego środka transportu jak własne nogi, mieszkańcy północnego Libanu zwyczajnie nie mają. W podniesienie bezpieczeństwa na drogach również zaangażowane są organizacje NGO, z Polakami włącznie. W Al Qoubaiyatcie da się również dostrzec mieszkańców o nieco wyraźniejszych rysach. To syryjscy imigranci. Ludzie, których jedyną winą jest fakt, że urodzili się w kraju opanowanym przez wojnę.

Al Qoubaiyat mieści się tuż przy granicy z Syrią, stąd uchodźców jest tu sporo. Począwszy od wybuchu konfliktu w Syrii w 2011 roku do dzisiaj, liczba mieszkańców wielu libańskich miejscowościach w pobliżu północnej granicy z Syrią wzrosła dwukrotnie. Według danych UNHCR co szósta osoba w Libanie jest uchodźcą. W żadnym innym kraju na świecie nie ma tak wielu uchodźców w stosunku do liczby ludności. Rząd Libanu szacuje, że do ich kraju z powodu wojny uciekło ok. 1,5 miliona Syryjczyków (według danych UNHCR z 2020 roku w Libanie zarejestrowanych jest ponad 879 tys. syryjskich uchodźców). Uchodźcy, którzy mieli być tymczasowymi gośćmi, stali się częścią społeczeństwa Libanu. Tu urodziły się już ich dzieci, które obecnie często są w wieku szkolnym i nigdy nie widziały swojej ojczyzny. Dzieci te nie zaznały i być może nie zaznają też beztroskiego życia.

Nie mają zabawek, nie jedzą zbilansowanych posiłków, tak potrzebnych do rozwoju i często nie mają nawet odpowiednich do pogody butów. Ale dla ich rodziców – jak nietrudno się domyślić – nie jest to największy problem. Dzięki pomocy humanitarnej nie muszą się bać o życie. Jednak standard tego życia jest wyjątkowo niski. Uchodźcy mieszkają w namiotach, które w rzeczywistości są nakrytymi plandekami z plastiku. Jedna na drugiej. Ogrzewanie, które jest doprowadzane do ów namiotów (bo zimy w Libanie nie należą do lekkich), często jest przyczyną pożarów, które odbierają Syryjczykom jedyną namiastkę domu. Mieszkający w Al Qoubaiyatcie uchodźcy mogą pracować – co nie jest standardem, ale nie mają, gdzie.
Jedna z rodzin, które odwiedzam, na “dom” zaadoptowała garaż, co i tak było możliwe jedynie dzięki wsparciu finansowym od NGO – w tym PCPM. Rodzina nie chciała, aby podawać ich dane, w obawie o konsekwencje. Życie w strachu to dla nich codzienność. 23-letni mężczyzna, którego żona i dwuletnia córeczka siedzą obok, praktycznie nie ma już zębów. Dało się to zauważyć raz, gdy zmusił się do lekkiego uśmiechu, wspominając swoje całkiem dostatnie życie w Syrii. Wraz z ojcem i bratem prowadzili tam firmę spedycyjną. Ich samochody zostały podpalone jednak przez bojówkarzy syryjskich. Podobnie jak ich dom, w którym zginął wówczas jego brat. Wtedy, wraz z żoną zdecydował się uciec do Libanu. Dwuletnia dziewczynka o pięknych niemalże czarnych oczach, zasypia podczas tej opowieści w ramionach filigranowej matki. Wtedy dowiaduję się od nich, że dziecko ma białaczkę i musi przyjmować regularnie lekarstwa. Nie zawsze jest to jednak możliwe, bo rodzice dziecka nie mają jak na nie zarobić. Na moje pytanie, ile kosztuje dawka takiego lekarstwa, dowiaduję się, że… około 5 dolarów.
Choć zarówno Libańczycy, jak i cudzoziemcy nadal pielęgnują nostalgiczne obrazy tego, czym Liban jeszcze do niedawna był, tragiczna sytuacja humanitarna pokazuje, jak bardzo ta rzeczywistość jest daleka od prawdy. Być może w końcu nastąpi polityczne trzęsienie ziemi, które zmusi libańskich przywódców do uporządkowania rządów i finansowego bałaganu, który stworzyli. Ale czy Liban będzie w stanie po raz kolejny podnieść się jak mityczny Feniks z popiołów? To pytanie na razie pozostanie bez odpowiedzi.